Kuba Bociąga i „100 krajów przed czterdziestką”. Odcinek 3: Anglia
To trzeci odcinek internetowego cyklu opartego na fragmentach książki „100 krajów przed czterdziestką” Kuby „Qby” Bociągi. Tym razem to opowieść o Anglii z lat 2006-2008.
Jeden z moich ukochanych krajów. To z nim związałem się na półtora roku. Mnóstwo doświadczeń, mnóstwo przygód i prawdziwa szkoła życia.
Genialne czasy
Wziąłem dwieście fuli, poleciałem do Anglii do znajomych i zacząłem rozglądać się za robotą. Najpierw robiłem nocki w markecie z elektroniką. Nocki łatwo było złapać i lepiej płacili. Nikt nie chciał takiej roboty – ludzie mieli swoje życie, rodziny i takie tam bzdurki. Ja nie miałem nic, więc było mi wszystko jedno. Nie ukrywam jednak, że bywało trudno. Wyglądałem jak zombie i łaziłem jak zombie. Był jednak jeden plus. Nocą się nie napracowałem. Odłożyłem więc kasę na początek, wynająłem dom i zacząłem stawać na nogi. Wtedy dojechali do mnie dwaj kumple ze studiów, przyjaciel z liceum i zaczął się dobry okres. Kupiliśmy sofę za funciaka i dwa fotele, telewizor z szafką za piętnaście, rower za dychę i można było żyć. To były genialne czasy. Cały tydzień pracowaliśmy, a w weekendy imprezowaliśmy. A ekipa była przednia. Oglądaliśmy ciekawe, niszowe filmy, graliśmy na kompie i piliśmy zgrzewkami Fostersa. Ja nawet dostałem ksywkę człowiek Fosters, bo łaziłem zawsze pijany, bez koszulki, a karton po Fostersach miałem na głowie.
Mieliśmy polską telewizję. Wtedy prawie każdy, kto przylatywał z kraju, miał doklejony talerz satelitarny Cyfry. Wyglądało to komicznie. Ludzie niczym ufoludki chodzili po lotniskach z tymi talerzami. Ale do rzeczy. Tak sobie żyliśmy na kupie, a ja dzięki temu oszczędzałem kupę szmalu na moje przyszłe podróże. Pamiętam, że był taki tydzień, gdy jednego z nas odwiedził brat z kuzynem. W tym czasie z naszą czwórką mieszkała już wtedy parka z Polski. Spaliśmy więc w sześć osób w jednym pokoju na podłodze. Było niemiłosiernie niewygodnie i niemiłosiernie wesoło. Mega głośne imprezy, dużo funu, niezłe jazdy. Wstyd się przyznać, ale nie byliśmy najlepszą reklamą Polski i Polaków. Taki czas- taki wiek.
Naszymi sąsiadami była para mega pogodnych i zawsze uśmiechniętych staruszków. To oni pozwolili mi uwierzyć, że nie każdy senior to moherowy beret! Do tej pory jest dla mnie zagadką fakt, iż nigdy nie zadzwonili po policję. My naprawdę robiliśmy grube imprezy. Pamiętam, jak grali nasi. Polska piłka integrowała jak nic. Ich każdy mecz oglądała na naszym kwadracie połowa fabryki ciastek z Newarku. Do dziś się zastanawiam, czy sąsiedzi byli mili czy głusi. Nigdy z nami nie rozmawiali. Zawsze się uśmiechali. Byli przyjacielscy. Zresztą Newark w ogóle był przyjacielski. Zawsze było do kogo skoczyć na fajkę i z kim obejrzeć jakiś film Jarmuscha. Czas płynął lekko. Wszyscy narzekali, że jest ciężko i szaro, a ja uśmiechnięty powtarzałem, że jeszcze wszyscy zatęsknimy za tym życiem na kupie. I miałem rację.
Nastrój mocno melancholijny
Po tym, jak skończyły się nocki, zatrudniłem się z kumplem – prawnikiem w cukrowni. Ludzie, co to była za akcja! Pierwszy dzień w tej robocie to był czelendż mojego życia. Pamiętam jakby to było wczoraj. Siódma rano. Środek zimy w Anglii. Deszcz, szarówka i błoto. Generalnie w East Midlands, gdzie mieszkałem, w całym roku może znalazłbym 14 pogodnych dni. Reszta to masakra. Nastrój mocno melancholijny. Był na to sposób. Było remedium. Było antidotum. Jak młody koleś dostawał wypłatę w funtach, to miał w pytę motywacji. Jak już naprawdę miałem doła, to ratowałem się brytyjskim kebabem z baraniną. Dla mnie osobiście najlepszym na świecie.
No, ale dobra, wróćmy do tej cukrowni. Środek zimy. Przybywamy do cukrowni. Czekamy w korytarzu. Jest szósta piętnaście. Wbija jakiś siedemnastoletni koleś i każe nam iść za sobą. Idziemy. Doszliśmy do jakiegoś magazynu. Młody każe nam założyć pomarańczowe skafandry, gumowce i okulary ochronne. Mówi, żeby wziąć łopaty do łapy. Idziemy dalej. W międzyczasie robi się mega głośno. Młody pokazuje, by włożyć stopery do uszu. Gada do nas jakimś takim młodzieńczo – regionalnym slangiem. Rozumiem tylko szczątkowo pojedyncze słowa. Mam zaparowane okulary. Jest ciemno. Młody prowadzi nas przez zakamarki. Ściany z XIX wiecznej, czerwonej cegły i wszechobecne napisy „Uwaga, azbest”. Wszędzie cuchnie zgniłymi burakami cukrowymi. W końcu się zatrzymujemy. Nasz kilkunastoletni przewodnik pokazuje, żeby jeden z nas nabierał jakieś zmielone ścinki buraków i ładował drugiemu do dwudziestolitrowego worka. Jak już załadowaliśmy dwa wory, ten wrzeszczy, żeby je wnieść po metalowych schodach na górę i wywalić do zsypu. No to idziemy. Ja ledwo łapie równowagę. Ważyłem wtedy z 58 kilo, lało się ze mnie, oksy mega zaparowane, ale kij. Ciśniemy. Po chwili młody ogłasza przerwę.
Tych przerw mieliśmy sporo. Co 40 minut musieliśmy łapać oddech. W takim huku, smrodzie i gorącu po prostu nie dało się dłużej wytrzymać. Czułem się tam jakbym był w kamieniołomie. Myślałem, że już gorzej być nie może. Okazało się, że może. Po trzech dniach pracy w kamieniołomie przerzucili nas gdzieś indziej. Już nie było gorąco. Od teraz pracowaliśmy na zewnątrz. W deszczu. Odgruzowywaliśmy tunele ze zgniłych, ogromnych buraków cukrowych i wywoziliśmy je taczką do zsypu. Super, co? To wyobraź sobie, że to nie dość przyjemności. Jak szedłeś sobie z taką taczką, to za każdym razem dostawałeś w twarz mazią – połączeniem buraka, deszczówki i mysich odchodów. Nawet moje pogodne nastawienie gdzieś uciekało, gdy życie strzelało ci takie plaskacze.
Wyobraź sobie, jak musieliśmy cuchnąć po takiej dniówce! Ludzie się od nas odsuwali. My sami się od siebie odsuwaliśmy. Ciuchy zawsze zostawialiśmy na zewnątrz – nie było opcji, aby zabrać je na chatę. Śmierdzące, mokre, przepocone. Co to był za syf!Walczyliśmy tam jednak jak lwy. Dzień po dniu. Godzina po godzinie. Wymiękaliśmy. Kumpel bardziej niż ja.
Największy lajt
Ja wytrzymałem. W nagrodę rzucili mnie na silosy. Dla mnie był to początek leniwego raju. Pewnego dnia podeszła do mnie supervisorka. Chuda, sympatyczna kobietka po sześćdziesiątce. Podeszła, złapała mnie za rękę i wymownym ruchem nakazała odłożyć taczkę i iść w stronę silosu. Poczułem wtedy, jak chmury rozrzedzają się nade mną i wyłania się okrągłe, złociste słońce. Praca w silosie to był największy lajt. Wymarzyłem sobie tę robotę, po prostu!
Gdy ściągnąłem brudne ciuchy, założyłem biały fartuch i wszedłem do środka. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem! Byłem młodym absolwentem politologii i jedyne, co w życiu widziałem, to bary i biblioteki, a nie monumentalne, betonowe potwory. I to jeszcze od środka! Gdy tak stałem i rozglądałem się wokół, podszedł do mnie Paul Jones – szef wszystkich szefów. Zawsze pogodny i uśmiechnięty. Ubrany w trampki, fartuch i uśmiech. Od razu zdobył moje serce i od razu zachciało mi się tam robić! Pokochałem tę robotę tak bardzo, że moim celem była walka o każdy kilogram cukru spadający z silosu na taśmę. Dla firmy. No i dla niego – szefa wszystkich szefów. Pamiętam, jak Paul poklepał mnie po ramieniu i wręczył metalowy pręt. – Od teraz Twoim zadaniem jest pilnowanie, aby przez ten biały rękaw cukier docierał do budynku obok. Tam będzie wypełniał trzydziestotonowe cysterny – powiedział.
Zapadła cisza.
– Słyszysz? – zapytał. – Leci! Jak przestanie, wkładasz pręt i nim zyglujesz tak długo aż rozwalisz bryłę zaschniętego cukru, która blokuje otwór. I to byłoby na tyle. Poklepał mnie jeszcze raz po ramieniu i zniknął.
No to siadłem. I jak siadłem, tak siedziałem 3 miesiące. Czasem tylko przynosiłem sobie książki do czytania, a tych miałem pod dostatkiem. Mieszkałem z kumplem, który do Anglii przywlekł ze sobą całą klasykę. Miał Dostojewskiego, Kerouaca, Millera, Bukowskiego, Kapuścińskiego. No miód malina. Pamiętam zresztą, jak mój kumpel od książek przyjechał do mnie. Próbowałem mu pozbierać graty ze stacji i zadeklarowałem, że wezmę jego plecak. Podniosłem go i prawie padłem. W środku było bowiem trochę ciuchów i setka książek! Wszystkie je przeczytałem pracując w cukrowni. Mam takie wrażenie, że to dzięki niemu piszę dziś tę książkę.
Czasem brałem też do roboty przenośne Play Station, żeby grać w Fifę. Same przyjemności, zero roboty i jeszcze kasa jak marzenie. To był taki stan – totalnie sam na sam. Tylko ty, dźwięk silosu i książki. Z nudów śpiewałem i łaziłem w kółko. Fajnie i niefajnie jednocześnie. Miałem doły, nie powiem. Tam można było złapać schizę. Zwłaszcza, gdy byłeś na drugą zmianę i w całej fabryce byłeś właściwie sam. Każdy dźwięk powodował, że sztywniałeś ze strachu.
Mega lekcja pokory
Po czterech miechach czytania i grania na playce moja praca w silosach się skończyła. A ja co? Dostałem podwyżkę i pracę w laboratorium! Czytaj – jeszcze większe opierdalanie. Moją rolą było badanie jakości cukru. Takie badanie na miarę kogoś, kto jest po politologii, a nie chemii. Dostałem łyżeczkę do nabierania cukru i takie tacki, które wkładało się do specjalnej maszyny. Ta przez minutę trzęsła się jak szalona. Następnie to, co zostało w najniższej tacce ważyłem i z reguły wynik był out of specification, co oznaczało, że się nie nadawał do cukru pudru Premium. A to właśnie ten miałem ładować za pomocą przycisku i palety do jednotonowych toreb. Gdy wynik był taki jak powyżej, szedłem grać w bilard albo sobie czytałem. Wiadomo przecież było, że słaby wynik wpływał na całą zmianę tak, że nic się nie zmieniało i nic się nie robiło.
Gdy wynik był dobry, ładowałem maksymalnie 10 toreb (co zajmowało mi maks 2 godziny) i… szedłem grać w bilard. I w tej oto słodyczy spędziłem ponad rok. Miliony świetnych ludzi i kontakt ze wszystkimi odmianami angielskiego. To wszystko dzięki kierowcom tirów z całego kraju.
Dla mnie ta praca to była mega lekcja życia i pokory, tolerancji i współpracy. Obok dziwaków bowiem, których na swojej angielskiej trasie spotkałem niemało, były i mega postaci. Do takich należał chociażby Tipper. Człowiek stonowany i na poziomie. Człowiek, który o piwie i muzyce wiedział wszystko i potrafił o nich opowiadać godzinami. Dniówka z nim mijała momentalnie. Dużo gadaliśmy o podróżach, bo Tipper był kiedyś kucharzem na statku i zwiedził kawał świata. Właśnie dlatego miał kilkadziesiąt tatuaży na całym ciele i milion historii do opowiedzenia.
Zdjęcie do portfolio
W pracy szło mi całkiem fajnie. Robiłem sobie dzień po dniu, odkładając forsę na podróż dookoła świata. Żyłem za 20 funtów tygodniowo. Kasę wydawałem tylko na żarcie, kebsa w niedzielę i jedno wyjście do baru. Za to dom, który wynajmowaliśmy, powoli zmieniał się w spelunę. Impreza goniła imprezę. Gdy dowiedzieliśmy się, że niebawem pojawi się komisja z agencji nieruchomości, żeby ocenić, czy wszystko w domu jest ok, zadzwoniliśmy po czyściciela dywanów. Przyjechał uśmiechnięty i pełen optymizmu. Gdy zobaczył nasz dywan, a były tam plamy ze wszystkiego, zbladł i powiedział, że nie da rady. Mówił, że sprzątał już niemalże wszystko, ale czegoś takiego jeszcze nie widział. Ubłagaliśmy go i zaproponowaliśmy potrójną stawkę. Zaznaczył jednak, że plamy na bank wyjdą znowu…mniej więcej po trzech dniach. Nam to pasowało. Chcieliśmy tylko, żeby komisja się nie skapnęła i nie wywaliła nas z chaty. Facet poszedł po narzędzia i… zniknął. Nie było go dobre 15 minut. Już byliśmy pewni, że zwiał. Ale on wrócił z aparatem, żeby zrobić zdjęcia tego nadprzyrodzonego zdewastowania podłogi do portfolio.
Czasem w weekendy szliśmy po bandzie. W sobotę, gdy był jakiś ciekawy meczyk, wychodziliśmy z domu już o 12, żeby móc obejrzeć Premier League w pubie. I ciągnęliśmy tak do niedzieli w nocy.
Niczym Kevin Costner
Sąsiad był młodszy od nas o kilka dobrych lat. Polak ze Śląska. Bardzo przyjazny i pomocny człowiek. Były urodziny, było więc świętowanie. Przyszliśmy do niego około 19 i otworzyliśmy flaszkę żurawinowej wódeczki. W tle grała muzyczka, oczywiście hip hop i była wiosenna atmosfera. pomysł. Pijemy, gaworzymy, aż tu nagle siedzę sam. Słyszę tylko jakieś majaczenie. – Qba – krzyczą z oddali. Zaczynam powoli kumać, gdzie jestem i z kim tu przyszedłem. Wołanie nie ustaje, a ja zaczynam już zdawać sobie sprawę, że ktoś naprawdę mnie woła. Zaniepokojony idę za głosami. Doszedłem do rzeki, a tu chłopaki se toną…
Jest pierwsza w nocy, ciemno, środkowowschodnia Anglia, słynąca z ostrych wirów rzeka Trent i my – oni tonący i ja na brzegu. Nauczony przez ojca honoru i zafascynowany od dziecka bohaterstwem filmów z Kevinem Costnerem, bez zawahania złapałem sąsiada za ręce. Dzieliło nas ponad metr betonowego muru, który był jakąś formą wzmocnienia brzegu rzeki. Aby się wydostać, trzeba było siłą mięśni wyciągnąć delikwenta na brzeg. Prawnik popłynął kilkadziesiąt metrów w dół – do miejsca, w którym było niżej i sam wydostał się z rzeki. Pognał mi pomóc. Gdy tak już leżeliśmy w miłosnym uścisku, dwóch przyjaciół z liceum, mówi do mnie: – Na trzy – cztery go wyciągamy. No to dawaj i… jesteśmy w trójkę w rzece… Sąsiad panikuje i nie chce współpracować. Wystarczyłoby popłynąć dwadzieścia metrów z nurtem i jest obniżenie. Bez problemu byśmy wszyscy wyszli, ale młody jest kompletnie w innym świecie. W mojej głowie znowu włącza się Costner.
– Stary idź wezwij pomoc, ja dobrze pływam, skończyłem klasę sportową o profilu pływanie, dam sobie radę z nim – krzyknąłem do prawnika.
Tak, pamiętam, że zdążyłem jeszcze to wszystko powiedzieć!
Kumpel zrozumiał polecenie, przybił piątaka i zniknął. Zostałem sam. Sam na sam z młodszym, spanikowanym, totalnie odklejonym sąsiadem. Ten mnie w ogóle nie poznaje, wyrywa się i non stop wrzeszczy, próbując wypowiedzieć imię prawnika. Powoli tracę siły. W międzyczasie wpadam jednak na pomysł, by znaleźć wystający kamień ze ściany, oprzeć na nim nogę i „posadzić” tam młodego. To daje mi parę chwil wolnego, możliwość złapania oddechu i regeneracji sił. Motywacji dodaje świeżo zrobiony tatuaż „We can do it”. Najważniejsze w dramatycznych chwilach są mental i pozytywne nastawienie. Bez tego byśmy od razu poszli na dno.
Sąsiad po chwili spokoju znowu daje czadu i zaczyna wspinać się po jakichś kolczastych pnączach na górę. Nie ma szans wyjść i jednocześnie mega kaleczy sobie dłonie. Jesteśmy cali w jego krwi i wtedy on odpycha się mocno do tyłu i wali mnie głową pod oko. Tracę na kilka sekund świadomość, ale trzymam się go kurczowo i udaje mi się uspokoić sytuację. Znów jesteśmy oddaleni od brzegu. Czas mija, ja tracę siły, chłód nas dopada. Pojawiają się ( całkiem jak w Stranger Things ) słupy świateł z latarek i coraz więcej głosów.
– Wypchnij go – krzyczy strażak.
Po raz ostatni robię Costnera i wypycham sąsiada w stronę ratowników. Wtedy nie liczyłem się ja. Serio! Czułem się jak na planie filmu o bohaterach. Po chwili wyciągają i mnie. Strażak klepie po plecach.
– Good job, mate – mówi strażak.
Ląduję z hipotermią w karetce. Sąsiad leży nieprzytomny. Rozcinają mu spodnie, ja dostaję to termiczne sreberko i jakiś zastrzyk w szyję. Po pięciu minutach już stoję z kumplem prawnikiem i palimy papierosa przed szpitalem. Na boso, ja w majtach i tym sreberku, kumpel w łososiowej piżamce szpitalnej. Pamiętam, że gdy zeszła adrenalina, a byliśmy wciąż pijani, nasze poczucie humoru osiągnęło zenit i podrywaliśmy wszystkie pielęgniarki. Po pół godzinie dostaliśmy nasze przemoczone rzeczy w workach i poszliśmy na boso do domu. Oczywiście dokumenty, kasa i komórki poszły w pizdu. Koniec bohaterstwa. Back to reality…
Po tym weekendzie pisali o nas w gazetach! „Three Polish guys we believe they were drunk…” Do tej pory mam egzemplarz tego wydania! W cukrowni byłem przez dwa dni na językach, ale premii nie dostałem!
Przyjazd mamy
Trzy dni po całej akcji przyjechała do mnie mama. Nie byłem w domu przez 13 miechów, więc mama postanowiła sprawdzić, co się u mnie dzieje. Zabrała moją 14 – letnią siorkę Kasię i fruu… kierunek Qba. Pojechałem po nie na lotnisko: po całym dniu roboty, wychudzony, w ciuchach roboczych, ogolony na zero i z podbitym okiem. Wyobraźcie sobie minę mojej mamy!
Było jeszcze lepiej, gdy zaprosiłem ją do domu. Zobaczyła ten usyfiony wszystkim dywan, usiadła na kanapie za funta, pomyślała, podumała, pomilczała i wyjęła 0,7 od taty. To był błąd. Bo jak już wypiliśmy zero siedem, to potem kupiliśmy dwie następne i nikt z moich sublokatorów nie poszedł na drugi dzień do pracy. Każdy wziął kacowe i siedzieliśmy sobie razem z mamą, oglądając TVN 24. Moja siostra zobaczyła natomiast, jak naprawdę żyją Polacy na emigracji.
Międzynarodowa balanga
Ale nie samym barem i robotą człowiek żyje. Czasem zdarzały się też wypady do znajomych w Anglii. A to wpadłem do Księcia Londynu, kumpla Marcina, który był przystojny jak latynoski model i w czasie, gdy ja przeciskałem silosy, on kochał się z angielskimi aktorkami. A to robiłem rundkę po stadionach piłkarskich (raz daliśmy z kumplem w łapę ciemnoskóremu ochroniarzowi na Anfield 5 fuli i nas wpuścił na stadion wieczorem. Byliśmy tylko my, on i murawa). A to przybijałem gwoździa w knajpie, w której Beatlesi zagrali swój pierwszy koncert w Liverpoolu.
U Księcia Londynu bywałem często. Pracował w Cocktail Barze na Angel. Zawsze lał mi za free i zawsze były tam fajne imprezy. Jak zainstalowali kamerę nad barem, to płaciłem tylko najmniejszym możliwym pieniążkiem, a on lał mi najdroższe mixy.
Anglia to była bezustanna balanga. Międzynarodowa! A to Turkowie, którzy przywozili nam kebaby i jeździli potem z nami po całym mieście w poszukiwaniu monopolek. A to pół fabryki przychodziło do nas na mecze polskiej piłki.
Wkrętki o duchach
Warto było tam być od samego początku do końca. Zbliżający się czas wyjazdu nie sprawił bowiem, żeby chociaż na chwilkę zwolniło się tempo. Tuż przed końcem mojego pobytu pomieszkiwałem u przyjaciela. Zdaliśmy już naszą melinę i Paweł dał mi schronienie na dwa tygodnie. Przytulne, ale mega stare budownictwo. Jak chodziłeś po kuchni, to wszystkie ściany latały na boki. Delikatna konstrukcja budynku jest istotna dla dalszego ciągu tej historii. Kiedy wracałem z popołudniowej zmiany, to tamci już spali, a ja brałem prysznic i kładłem się na kanapie w salonie. Słuchałem muzyki na słuchawkach i oglądałem foty z podróży. Taki był codzienny schemat.
Nie inaczej było tego wieczoru. No więc leżę sobie na kanapie zamyślony, gdy nagle coś zaczyna mną gwałtownie szarpać. Zerwałem się, bo to było mega dziwne uczucie. Zerwałem słuchawki i rzuciłem lapka na sofę. Stanąłem jak wryty, a tu cały pokój trzęsie się, wszystko spada z półek i do tego wszystkiego jeszcze przerażający dźwięk rzężącego piecyka gazowego. Po kilkunastu sekundach wszystko ucichło, a ja stałem jak wryty. Wtedy wyszedł przerażony Paweł. – Ufff. Nie jestem chory psychicznie i nie tylko ja to przeżyłem – pomyślałem. Patrzymy na siebie i za cholerę nie potrafimy zrozumieć, co właśnie się stało. I wtedy Paweł zaczyna mi nawijać na uszy swoją historię. Mówi, że musimy się z tym pogodzić, że duchy są wśród nas i tak słowo po słowie wkręca mi psychozę. Podkręca mnie coraz bardziej. Pyta, czemu mam mu nie ufać, przecież jestem w Anglii, a tu sejsmiczne wybryki raczej się nie zdarzają. W telewizji cisza, na ulicach cisza. Faktycznie wyglądało to, jakby jakaś siła wpadła nam do mieszkania i zaczęła szaleć. Najlepsze jest to, że parę dni wcześniej zmarła moja bliska ciocia, a mózg nie potrzebuje za wiele, żeby dorabiać sobie historię. Poschizował mnie i zostawił mnie samego.
Leżałem jak sparaliżowany. Bałem się wystawić stopę spod kołdry. Każdy dźwięk to mordęga. Każda minuta dłuży się jak szalona. Paweł jeszcze powiedział, że oni się nigdy nie budzą w nocy, a tu minutę przed tymi wstrząsami oboje wstali i czekali na jakiś atak. Wytłumaczył mi więc, że to na bank duchy. I wtedy nastąpiło to, na co czekałem. BBC ogłosiło w telewizji, że to było jedno z największych trzęsień ziemi w historii Anglii, a nasza miejscowość znajduje się niemal w samym epicentrum tego zdarzenia. Jezu. Ale mi ulżyło! Do tej pory nie wiem, jakim cudem ten dom się nie zawalił… I przestałem już panicznie reagować na wkrętki o duchach.
Czas w Anglii pełen był sprzecznych uczuć. Ten kraj zawsze będzie mi się kojarzyć ze śpiewaniem Let it be na Soho oraz ze smakiem cukru na zębach, gdy kończyłem kolejną zmianę w silosie.
Informacje praktyczne:
Stolica – Londyn
Liczba mieszkańców – 55 268 100 (27. miejsce na świecie)
Powierzchnia – 130 395 km² (96. miejsce na świecie)
Najwyższy szczyt – Scafell Pike (978 m n.p.m.)
Waluta – brytyjski funt szterling
Popularny alkohol – piwo (ale, porter, stout)
Popularna potrawa – fish and chips, full english breakfast
Patronem medialnym książki jest „Gazeta Regionalna”. Można ją zakupić m.in. w kasie Miejskiej Galerii Sztuki (Al. NMP 64) oraz Restauracji Stajnia Biały Borek w Częstochowie i Biskupicach. Książka przeznaczona jest dla czytelników od 18. roku życia. Na stronie zrzutka.pl/d7tn6a prowadzona jest zbiórka na rzecz wydania drugiego tomu.
Czytaj także: Kuba Bociąga i „100 krajów przed czterdziestką”. Odcinek 2: Andora